poniedziałek, 12 listopada 2018

Muzyczne odkrycia...


To nie tajemnica, że w naszym Szulinkowym życiu muzyka ma szczególne miejsce. W domu z każdego kąta wychodzi blues, swing, soul ... czasem błądzimy w różne inne miejsca - rokowe klimaty, zdarzają się nowoczesne popowe volty... jak w życiu.

Jestem przeciwieństwem Wielkiego Szu, który wierny jest swoim bluesowym korzeniom. Ja ciągle szukam... Fascynują mnie przedziwne rzeczy - kocham nowoczesną muzę (Beyonce, Justina), różne "smuty", etno nuty, fado, Michaela Buble i retro.

 Od lat kocham się też w różnych językach - uwielbiam szeleszczący portugalski, wesoły hiszpański, śpiewny francuski i muzyka w tych językach też mnie porusza... i  ciągle marzę, aby się jakiegoś z nich nauczyć, Moja serdeczna przyjaciółka portugalka Claudia mobilizuje mnie, aby szkolić portugalski, ale ciągle brakuje czasu, więc gadamy po angielsku.

Oto wyniki moich ostatnich poszukiwań - może Wam też coś wpadnie w ucho. Moim zdaniem warto posłuchać:

Earl Thomas - fantastyczny, energiczny i pełen charyzmy wokalista. Miałam okazję posłuchać jego koncertu i był genialny. Mam nawet płytę z autografem ;) i zdjęcie z tym uroczym Panem.



Masha - przypadkiem natknęłam się na nią... pojechałam na koncert Korteza - bardzo mi się podobał, bo lubię ten rodzaj smutku... ale show ukradła mu zdecydowanie Masha, która była jego suportem. Oprócz wspaniałych wrażeń, mam jej płytę z autografem... i płytę Korteza też ;)





Marisa Monte - moja nowa miłość muzyczna, jej płyta ciągle znajduje się w odtwarzaczu... znaleziona przypadkiem w Biedronce. Był wtedy tydzień portugalski i ujrzałam jej płytę - kupiłam ją nie dlatego, że znałam już jej piosenki, ale (wstyd przyznać) spodobał mi się jej okładka... I od pierwszego dźwięku oczarowała mnie. Kiedy przyjeżdża do mnie (rzadko bo rzadko ostatnio) Pani masażystka, jest to obowiązkowa płyta, która mega mnie relaksuje.



John Meyer - znany mi od dawna, ale ostatnio :odkurzony" za sprawą wizyty mego Szulera w antykwariacie "Muzant" - przywiózł płytę i już się nie mogę od niej odkleić :) I do tego teledysk, który rozbawił mnie do łez:


Nowe odkrycie Jarecki. Wybraliśmy się z Wielkim Szu na koncert Mroza



(uwielbiam go i nie zawiodłam się... koncert był fenomenalny), ale przed nim wystąpił wspominany Jarecki..."Nie znam człowieka" - pomyślałam. A tu mega zaskoczenie -  o mamo, cóż za głos, jaki feeling i to funky. Co tu dużo gadać, sami posłuchajcie:


Justin zawsze będzie moja miłością muzyczną, a w duecie z Stapletonem... proszę państwa to miód na moje uszy.. to jest must have tego sezonu... do dziś pluję sobie w brodę, że nie pojechałam na jego koncert, kiedy był w Polce. Wtedy jednak zdawałam egzamin na nauczyciela dyplomowanego i czekałam jak na szpilkach na zaproszenie od szanownej komisji egzaminacyjnej. Bałam się zaryzykować i wywalić kilka stówek na bilet, bo przecież dzień koncertu mógł być dniem mojego egzaminu. Mam nadzieję, że Justin Timberlake odwiedzi Polskę jeszcze nie raz i wtedy na pewno się spotkamy.




 Natalia Przybysz i jej nowa płyta... już raz słyszałam ją na żywo w Poznaniu, i wkrótce znowu będę miała okazję. Płyta jest genialna - cała - od początku do końca.




Jednak the best of all jest utwór zatytułowany  Dzieci Malarzy


Mikromusic - od paru lat Wiernie podążamy z Wielkim Szu na ich koncerty. Grosiak zachwyca głosem, mężczyźni z zespołu to fenomenalni muzycy. Do tego nieoczywiste teksty - kocham, kocham, kocham. Ostatnią płytę mamy na winylu i dołożyliśmy się do jej wydania wpłacając kaskę na portalu "Wspieram to" ... jest tam autograf wokalistki. Ot tak na pamiątkę (tak się zastanawiam, czy my jesteśmy zbieraczami autografów...hmmm)



Do końca moich dni będę wierna najcudowniejszemu wokalowi męskiemu  - Frankowi Sinatrze. Nie mam niestety jego autografu i już nie zdobędę, ale parę winyli ubogaca naszą skromną kolekcję.



Na koniec trochę prywaty - zespół, któremu kibicuję  i w dzień i w nocy... który wywołuje u mnie wiele emocji i to skrajnych, ale który w naszym domu znajduje miejsce szczególne to SZULERZY... mam ich wszystkie płyty :-) żadnej nie kupiłam i nie mam autografu żadnego Szulera, ale za to spędziłam w ich towarzystwie wiele super imprez, często martwiłam się o nich, gotowałam im obiady, kolacje i śniadania, prasowałam koszule, a jednego Szulera kocham nad życie - to ten, którego znacie - Wielki Szu. Prywatnie mój mąż :)




Na koniec mój zestaw na dziś...bo dziś 12 listopada -  WOLNY PONIEDZAŁEK - dzień bez mejkapu w dresie i totalnym luzie!!! Odpoczywajcie!!!







poniedziałek, 26 lutego 2018

Kartofle, pyry, ziemniaki i grule.



Jestem poznańską Pyrą – przyznaję się bez bicia – przepadam za różnymi daniami z ziemniaków. Począwszy od zupy ziemniaczanej, przez kluchy na pyrach, na plackach ziemniaczanych kończąc. Dziś chciałabym zaproponować Wam bardziej „wykwintne” danie z ziemniaków.
Moje pierwsze stuffed potatoes jadłam w Londynie. Podano mi tam ziemniaki faszerowane tuńczykiem z sosem śmietanowym i dużą ilością szczypiorku. 

Ja dziś skręcę w serowe tematy i podaruję sobie ryby i mięso. Moja wersja stuffed potatoes to ziemniaki faszerowane dwoma rodzajami sera – mozzarellą i żółtym serem (gouda lub edamski będzie ok). Dane jest szybkie i proste, a co najważniejsze smaczne. Można je przygotować rano, a zapiec dopiero wieczorem i podać na spotkaniu ze znajomymi.
Potrzebne będą ziemianki (należy je wcześniej ugotować bez soli), ser mozzarella, 20 dkg żółtego sera, sól, pieprz i ketchup.


Jak już wcześniej wspominałam ziemniaki gotujemy w mundurkach, studzimy, wydrążamy tak, aby powstawały małe łódeczki.


Miąższ ziemniaka wrzucamy do miski i rozdrabiamy łyżką na kawałki (nie za drobne – to nie ma być papka). 

Dodajemy pokrojony w kostkę ser mozzarella.


Żółty ser ścieramy na tarce o grubych oczkach i ¾ dodajemy do miski. 


Dokładnie wszystko mieszamy dodając przyprawy oraz ketchup. 



Takim farszem wypełniamy nasze łódeczki. Wędrują one prosto na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Posypujemy je jeszcze resztą startego sera i wkładamy do piekarnika na około 20 minut. Temperatura piekarnika to 200 stopni.




Smakują wyśmienicie solo. Można je też swobodnie łączyć z mięsem lub sałatkami.





sobota, 24 lutego 2018

Zwierze remontowe!

U nas w Szulinkowie nie może być monotonnie... jak robi się - w moim odczuciu - nudno, zarządzam remont. Wielki Szu tylko wzdycha, mówi - Monia mieliśmy oszczędzać, po czym kiwa głową i ... przechodzimy do fazy realizacja.

Skończyło się tak, że mam mój wymarzony regał – a właściwie panel meblowy na całej krótkiej ścianie od sufitu do podłogi. Nie mój a nasz, bo znaczną część zajmuje kolekcja płyt CD i winyli Wielkiego Szu. W myśl zasady - nie ma zbyt wielu książek jest tylko za mało półek - dorobiliśmy półeczki i teraz wszystko ma swoje miejsca. Obawiam się tylko, że szybko tego miejsca zabraknie. Za wiele jest fajnych książek i dobrej muzyki. Odmalowałam (samodzielnie) salon - nie ma z nim wiele roboty, bo na jednaj ścianie są okna, na drugiej piaskowiec, na trzeciej panel meblowy, czyli zostaje jedna ściana. 30 minut i było po robocie.

Nie może jednak być zbyt różowo. Nie obyło się bez wypadków. Wybieraliśmy się rodzinnie do bydgoskiej Ikea, aby zakupić fotele. No i co? No i pstro... trach poślizgnęłam się  i runęłam jak długa. Zamiast Ikea była izba przyjęć... i mam nogę w  gipsie na 3 tygodnie. Niech to dunder świśnie!!! Ból okropny, noga puchła z prędkością światła.


Plusy były takie, że miałam czas na spokojne dokończenie podyplomówki. BTW nieźle ze mnie wykształcona osóbka - skończyłam filologię polską, filologię angielską, oligofrenopedagogikę, plastykę i technikę. Teraz jestem jeszcze trenerem umiejętności społecznych. Minusy takie, że - fotele nie zostały zakupione, nie mogłam sama układać książek na moim regale, ale od czego ma się Wielkiego Szu. Teraz już wszystko wróciło do normy – noga się zrosła, zabiegi odebrane, regał zaaranżowany i fotele kupione. 



I teraz siedząc spokojnie z kawą, słuchając ulubionej muzyki dobrze się czuję w naszym szarym salonie.


Zajęłam się również tworzeniem różnorodnych rzeczy... i tak z nadmiaru czasu (SIC!) powstały butelki dla naszego przyjaciela Marcina - zapalonego twórcy nalewek. Za każdym razem, kiedy nas odwiedza raczę się jakąś pyszną naleweczką... majstersztykiem jest  jego malibu, które w gronie naszych przyjaciół nazwaliśmy Szaribu - od nazwiska naszego nalewkowego boga. Może kiedyś zdradzę Wam przepis.


Mam w zanadrzu jeszcze post o zmianach w sypialni - zieleń zamieniłam w błękity. Napisałam też parę słów o muzyce... jeszcze nie zdecydowałam, o czym poczytacie jutro.

czwartek, 22 lutego 2018

Powroty zawsze są trudne, ale warto czasem wrócić.

Ferie zaczęły się pięknie :) 


Czy wracam na zawsze? Tego nie wiem. Miałam plan - był taki: kiedy zaczną się ferie, wrócę do blogowania. Bedę miała dużo czasu, żadnych obowiązków, wielki Szu będzie w pracy, dziecko się będzie bawiło... i co?  I pstro! Możesz sobie planować kobieto! Wszystko jest na opak. Dziecko się pochorowało, leżało z gorączką, takie bezbronne i biedne. Leżałam obok niego, czytałam historyjki, trzymałam za rękę... i martwiłam się ciągle rosnącą gorączką. Wydawać się mogło, że sytuacja jest opanowana.... nie, nie, nie - nic bardziej mylnego... u nas nigdy nie może być zwyczajnie. Mamy powikłania po grypie, zapalenie mięśni - Igorzasty ma leżeć, odpoczywać, mało chodzić... Wyobraźcie sobie, że to wiecznie ruszające się i skaczące dziecko ma siedzieć i się relaksować. No to znowu matka kaowiec zapewnia rozrywkę. A blog leżał... i czekał, aż się doczekał. Kiedy wszyscy poszli spać, spojrzałam na komputer i tak po ludzku - zatęskniłam do czegoś tylko mojego, do kilku chwil dla siebie, aby się wygadać, wypisać, odkopać stare zdjęcia i naskrobać parę słow. Czy wróciłam na dobre? Czas pokaże! W poniedziałek wracam do moich dzieciaków do szkoły - tęsknie - szczególnie za pierwszaczkami, choć moja gimbaza też jest ok. Czy wystarczy mi czasu na blogowanie.


Ja piszę, a Gaba sobie śpi... koty mają klawe życie.


Tyle tytułem wstępu - dziś będzie kulinarnie. Od lat zajadam się zupa rybną mojej mamci - robi ją tylko na wigilię. I niech tak zostanie! Zabielana zupa z łebków karpi będzie tylko na wigilię. Ja dziś przedstawię Wam moją zupkę rybną. Fish soup to jedna z moich ulubionych zup, próbuję jej zawsze, kiedy jesteśmy nad morzem. W tym roku w Mielnie jadłam pyszną zupę... ale nie ona będzie królową tego posta, ale moja szulinkowa zupa ryba – albo ją pokochasz, albo znienawidzisz ;)



Jak przygotować pyszną, rozgrzewającą zupę rybną w 20 minut. To proste - zapraszam do Szulinkowa.

Rybki


Przygotuj filety rybne jakie lubisz (ja wybrałam tilapię, pstrąga tęczowego oraz karmazyna), umyj je dokładnie i pokrój na dość duże kawałki. Do dużego gara nalej dużo wody, wrzuć pokrojone ryby oraz mieszankę warzywną pokrojoną w słupki. Dodaj do smaku Vegetę, pieprz oraz kumin rzymski (bardzo ważna przyprawa!).


Niech się gotuje - tak ok 10 minut. Dodaj potem cały słoiczek koncentratu pomidorowego i niech się pogotuje następne 10 minut. Na koniec wlej do miski puszkę mleczka kokosowego, dodaj trochę zupy i wymieszaj. Następnie wlej „rozrobione” mleczko do garnka z zupą i dodaj chili w proszku wedle uznania. Cala filozofia! Potem już tylko zostaje rozkoszować się smakiem pysznej szulinkowej zupy rybnej. Na zdrowie!!!



Uffff pierwsze koty za płoty... mamy post po długiej przerwie - zdecydowanie za długiej. Jutro parę slów o tym jak się zmieniał nasz Szulinkowy dom w ubiegłym roku - a zmieniło się dużo.

Witam i pozdrawiam


piątek, 4 listopada 2016

Look who's here... Poznajcie Gabrysię Szulkowską


W lato wiele się działo w Szulinkowie. Udało nam się spełnić kilka marzeń. Jednym z nich było posiadanie kotki. Zawsze marzyłam o brytyjczyku...i w zasadzie zaakceptowałam fakt, że pozostanie to w sferze marzeń. 


I nagle marzenie stało się prawdą... Obserwowałam na facebooku kilka hodowli, uwielbiałam oglądać zdjęcia tej rasy - są takie dostojne i zarazem milutkie. I pewnego dnia powiedziałam Szulerowi, że może spełnić moje marzenie i kupić mi kotkę, bo w hodowli Mari-Mar właśnie są na sprzedaż dwie koteczki. I ku mojemu zdziwieniu powiedział - "Jedziemy!" Miałam tylko 1 dzień na zorganizowanie wszystkiego - kupienie kuwety, miseczek, transportera i jeszcze paru innych rzeczy. Znacie mnie! Od razu wzięłam się do działania!!! 


No i następnego dnia wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do Wielkiej Łąki. Przywitała nas miła "Mama" koteczków - właścicielka hodowli p. Ania. Do wyboru były dwie kotki - Gatta i Gabi. 


Właściwie wyglądały identycznie, ale i tak trudno było się zdecydować. Serce jednak podpowiadało mi, że nasza musi być Gabi. I tak tez się stało!!! 


Gaba, Gabrysia, Gabka - bo tak na nią wołamy - jest cudownym kociakiem. Na początku była bardzo płochliwa, chowała się pod łóżko, wchodziła w każda dostępną jej dziurę jak tylko usłyszała malutkie puknięcie. Teraz jest wspaniałym towarzyskim kociakiem. 





Młody pokochał Gabi od pierwszego spojrzenia. Czasem okazuje jej aż nadto swoje uczucia.





Kocica nasza uwielbia swój drapak, ma jeszcze kilka ulubionych miejsc. Oto kilka z ulubionych miejscówek naszego "sierściucha":














czwartek, 3 listopada 2016

Imbir...

"I jak umknęło nam, że kogoś innego ci już potrzeba
Kto pachnie imbirem, imbirem..."

Włączcie sobie nastrojowego Korteza i zapraszam do lektury





U mnie imbirem pachnie miejsce, nie osoba - moja kuchnia. Przyrządzam bowiem syrop na wszystkie zarazki i bakterie tego świata... Jest to fantastyczny dodatek do herbaty z kilku powodów. Po pierwsze pięknie pachnie (zasługa cytryn i imbiru), jest zdrowy i ma działanie uodparniające i co najważniejsze jest smaczny.
Niech nie zmyli was napis na kubku. Nie ma w nim ani grama alkoholu :)

 

Do przygotowania tegoż specyfiku potrzebujemy: 
- kilku cytryn
- korzenia imbiru
- miodu

- przegotowanej, gorącej wody




Cytryny i imbir kroimy w plastry, układamy w słoiku naprzemiennie: warstwa cytryn, warstwa imbiru i na to lejemy dwie łyżki stołowe miodu. Tworzymy takie warstwy aż zapełnimy słoik. Na koniec wlewamy 1/2 szklanki gorącej wody. I już!


Słoik przechowuję w lodówce i dodaję ten pyszny płyn do herbaty - rozgrzewa, uodparnia i pysznie smakuje. Oczywiście nie trzeba już słodzić herbaty